24 października 2014

"Gwiazd naszych wina" John Green

Szesnastoletnia Hazel choruje na raka i tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat. Jednak nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół, nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku, zmuszona do taszczenia ze sobą butli z tlenem i poddawania się ciężkim kuracjom. Nagły zwrot w jej życiu następuje, gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje niezwykłego chłopaka. Augustus jest nie tylko wspaniały, ale również, co zaskakuje Hazel, bardzo nią zainteresowany. Tak zaczyna się dla niej podróż, nieoczekiwana i wytęskniona zarazem, w poszukiwaniu odpowiedzi na najważniejsze pytania: czym są choroba i zdrowie, co znaczy życie i śmierć, jaki ślad człowiek może po sobie zostawić na świecie.
Wnikliwa, odważna, pełna humoru i ostra Gwiazd naszych wina to najambitniejsza i najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena. Autor w błyskotliwy sposób zgłębia w niej tragiczną kwestię życia i miłości.

Chciałabym mieć wehikuł czasu i cofnąć się do momentu, gdy nie wiedziałam nic o książce "Gwiazd naszych wina". Wiecie, wpadam do biblioteki jak zwykle, a tam pani za ogromnym biurkiem, zza którego widać tylko czubek jej głowy, mówi: "Hej Marta, mamy trochę nowości. Ta podobno jest dobra. Chcesz?". Wzięłabym ją, od tak. Nieważne, że półki spadają ze ścian przytłoczone nieprzeczytanymi książkami. Żaden problem.
Przeczytałabym ją w jeden wieczór, może dwa. Na pewno byłabym zachwycona. Niecodzienne dialogi, inne spojrzenie na raka, specyficzne żarty. Styl bardzo prosty, ale czasami nie ma co przesadzać i lać wodę (czyt. stosować rozbudowane opisy). Jednym zdaniem: dobra książka, która łamie znane nam schematy. 
Problem w tym, że w wehikule czasu automatyka mi siadła. Oczekiwania przygniotły rzeczywistość a film, chociaż w szczegółach różny, wygrał z oryginałem. Pamiętajcie, to tylko one woman's opinion, ale jednak zawsze jakaś opinia. 
Powiedzmy jednak co nieco o fabule. Tak, żeby zatrzeć nieco nienajlepsze pierwsze wrażenie. Fabuła jest naprawdę zaskakująca i wgniata nas w fotel od pierwszej strony.
Hazel nie jest nijaka. Wprawdzie nie ma miliona zainteresowań, nie strzela z łuku, nie ma różdżki, ale ma osobowość. I ulubioną książkę. Wpadła w depresję, bo autor tej ulubionej książki naprawdę przeżył "Cios udręki", a ona ciągle porównuje się do głównej bohaterki, która również zmarła na raka, pozostawiając w żałobie matkę i chomika. Tak w skrócie. Naprawdę wygląda to zdecydowanie inaczej, ale zostawię to dla przyszłych czytelników.
Hazel wie, że umrze. Nie ma dla niej ratunku. Nie chce obarczać swoją tragedią innych ludzi. Chce w spokoju przeżyć jeszcze kilka miesięcy lub lat, i tyle. Ale pewien przystojniak nie pozwala jej na poddanie się losowi. I tutaj zaczyna się ta przyjemna, romantyczna część, dzięki której każdy kto przeczyta "Gwiazd naszych winę" będzie się uśmiechał i wzdychał do książki.
Fabuła została przybliżona. A teraz co nieco o tym, dlaczego NAJPIERW KSIĄŻKA, POTEM FILM. Po pierwsze, scenariusz niewiele odbiega od książki i efekt zaskoczenia znika. Po drugie, prosty styl i mała ilość niuansów sprawiają, że z książki nie można już wiele wycisnąć. Historia została powiedziana, cytaty wypisane, żarty już znamy. Po trzecie, styl. Niektórzy autorzy bawią się słowami i w swojej wirtuozerii nie mają ograniczeń. Mogą instrukcję używania pralki napisać w taki sposób, że chętnie ją przeczytamy i polecimy innym. Tutaj tego nie było, przynajmniej dla mnie.
Co, podsumowując, nie oznacza, że książka jest zła. Oznacza to tylko, że prędko nie sięgnę po nią znowu. I że nie miałam za dużej przyjemności w czytaniu jej. Moja wina. W tym wypadku zdecydowanie: najpierw książka, potem film.

5 komentarzy:

  1. Nie filmu nie oglądałam, więc jest nadzieja, że ta książka mi się spodoba, chociaż nie wiem czy nie przygniecie mnie tematyka, jesienią wolę cieplejsze lektury.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ta książka jest pełna ciepła, naprawdę. Do pewnego momentu, ale mimo wszystko - warto :)

      Usuń
  2. No i się nie spotkałyśmy na tych targach. To znaczy ja Cię chyba widziałam na tym "zjeździe blogerów" (siedziałaś na końcu, prawda?) i chciałam się chociaż przywitać po jego zakończeniu, ale po wyjściu z sali już Cię w tym tłumie nie odnalazłam. "Zjazd" był w sumie zabawny:). W każdym razie pozdrawiam:).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, byłam na samym końcu. Spóźniona, nie ogarnięta i w ogóle... A potem tłumy przy wyjściu i wejściu. Masakra.
      A zjazd... był nietypowy :D
      Pozdrawiam i do zobaczenia w Krakowie! :)

      Usuń
  3. A ja mam nadzieję, że przeczytam jeszcze inne książki autora w przyszłości :) A potem obejrzę filmy :D

    OdpowiedzUsuń

Bardzo dziękuję za każdy komentarz i poświęcony mi czas :)