Osiemnastoletni Ben van Deventer po latach zażywania narkotyków, popada w psychozę i trafia do kliniki odwykowej. Z perspektywy czasu opowiada o dzieciństwie i dorastaniu na posiadłości Weldra, o trudnym małżeństwie rodziców, o szczególnej więzi łączącej go z dziadkiem, który nauczył go grać w szachy. Ale przede wszystkim opowiada o przyjaźni z Tomem, o ich ucieczce w swój świat, o wspólnym marzeniu, by zostać gwiazdami rocka, i o tym, jak tę przyjaźń spala ogień.
Książkę recenzowałam dla portalu NaKanapie.pl:
„Dni trawy” to powieść specyficzna, jedna z tych, które wstrząsają nami i wywracają światopogląd do góry nogami, a przy okazji pokazują nam odrobinę prawdy o nas samych. Ja również wstałam dziś z piosenką na ustach – ale nie byli to The Beatles.
Recenzowana przeze mnie książka, to debiutancka, autobiograficzna powieść pewnego przystojnego pisarza z Holandii, która została już doceniona w ojczyźnie pisarza poprzez jak najbardziej pozytywne recenzje i nominację do Academica Debutantenprijs za najlepszy debiut. Ja osobiście również ciepło odniosę się do treści tejże książki, jednak jest parę rzeczy, które nie przypadły mi do gustu – ale o tym potem. Mimo tych drobnostek, czekam na film.
Główny bohater, Ben van Deventer, w powieści jest narratorem opowiadającym o swojej przeszłości z perspektywy osiemnastolatka, który wyszedł z nałogu. Owy nałóg delikatnie sugeruje tytuł książki „Dni trawy”, choć oczywiście można to też odczytywać jako czas spędzony na łonie natury, dzieciństwo, lub jak pisze sam autor w objaśnieniach, odwołanie do płyty „Dagen van Gras, dagen van stro” zespołu Spinvis.
Wiele o fabule mówi już sama okładka – a więc powieść „Dni Trawy” będzie nie lada gratką dla wprawnego szachisty, mającego szachownicę zawsze przed oczami, dla melomana lubującego się w muzyce nie tylko Beatlesów, ale też np. Pink Floyd czy Mary Poppins oraz dla gitarzysty, mającego wszystkie chwyty w małym placu. Ja nie gram na gitarze, a szachy po prostu znam, ale raczej większość z tego co chciał przekazać autor zrozumiałam. Jednak szachy, muzyka, a nawet narkotyki to drobnostki przy tym, co dzieje się w życiu bohatera.
Po krótkim prologu, z którego dowiadujemy się w jakim stanie teraz jest narrator, tzn. mieszka w Amsterdamie, jest po odwyku, nie ma domu, bo matka już go nie chce. Od samego początku rozbraja nas szczerość i pozorna lekkość z jaką Ben wyrzuca się z siebie kolejne fakty ze swego życia. Przeżył śmierć najbliższych mu osób - osób, dzięki którym jest kim jest, opowiada o szkołach, w których się uczył, a które już nie istnieją. Nie ma po nim nigdzie żadnych pamiątek. Tak samo jak po jego bracie bliźniaku, który zmarł krótko po porodzie.
Nie będę streszczać już nic więcej, gdyż książka jest warta tego, by po prostu po nią sięgnąć. To nie jest historia sama w sobie. Ona nie ma w sobie jakiegoś tam przesłania jak lektury szkolne. Ona cała jest jakby przesłaniem i najdrobniejsze szczegóły potrafią nas poruszyć, jak choćby ten z piosenką na każdy dzień. Autor jest wspaniałym obserwatorem świata i przekazuje to swojej postaci, lub jej bliskim, przez co „Dni trawy” można określić nazwą powieści refleksyjnej. A przy tym jest owa książka koszmarnie tajemniczą. Nie w stylu telenoweli: czekam na dalszy ciąg, ani trochę – po przeczytaniu czułam się spełniona i jakby o jedną tajemnicę mądrzejsza, tak jakbym odkryła ważne prawo funkcjonowania naszego świata. A mimo to pozostaje niedosyt. Autor tak kieruje słowami bohaterów i ich losem, zbieżnością faktów, zwykłym przypadkiem, że jedna tajemnica będzie dla mnie na zawsze nierozwiązana.
Styl historii jest prosty, bez udziwnień, opisów aż nadto malowniczych. Najważniejsze jest to, co widzi Ben i muzyka, która go otacza. Tak, jak w życiu. Nie jesteśmy w stanie zapanować nad wszystkim wokół nas, możemy jedynie próbować okiełznać dotyczącą nas rzeczywistość. Tak jak Ben próbuje swoje życie poukładać. I pogodzić się z tym, czego nie może już naprawić, bo czasu nie da się cofnąć.
Uważam, że książka o której piszę, jest naprawdę dobra. Może i za krótka, może i scena erotyczna w niej zawarta jakoś nie specjalnie przypadła mi do gustu, ale przecież Ben to też człowiek, a miłość jest jak najbardziej ludzka, ale na pewno nie żałuję stracenia na nią kilku godzin z mojego życia. Miałam napisać, o tym, co mi się nie podobało, ale już zapomniałam – to jedna z tych książek, które po pewnym czasie we wspomnieniach pozostawia po sobie tylko przyjemne odczucia. Wywołuje delikatny uśmiech na twarzy, bo pomimo tragicznej wręcz historii Bena jest w niej coś wspaniałego. I dlatego właśnie, powinieneś, przechodniu, kiedyś po nią sięgnąć.
Tytuł oryginalny: Dagen van gras
Autor: Phillip Huff
Wydawca: Wydawnictwo Dobra Literatura
Ilość stron: 176
Rok wydania: 2010
Nabyta przez: egzemplarz recenzencki
Inna książka autora:
"Niemand in de stad"(19.01.2012)
Czytałam ją już jakiś czas temu i rzeczywiście książka świetna:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!!
Skoro taka świetna to dopiszę do listy ;)
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się okładka tej książki ;) Recenzja zachęcająca, więc wpisuję książkę na moją listę z nadzieją, że uda mi się ją jakoś w przyszłości przeczytać :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Nie znam tej książki ale brzmi ciekawie;)
OdpowiedzUsuńBierzesz udział w moim candy, także zapraszam również abyś zadała pytanie autorce:)
Pozdrawiam
jakiś czas temu uwielbiałam czytać o narkomanach i wszystkim co z nimi związane :) bardzo ciekawa recenzja i pewnie rozejrzę się za ta książką, i pozdrawiam koleżankę z Bieszczad z których sama pochodzę :)
OdpowiedzUsuńZachęciłaś mnie;) Będę się za nią rozglądać, a tym czasem dodaję ją do listy;)
OdpowiedzUsuńMagda: pozdrawiam również - Bieszczady górą :)
OdpowiedzUsuńRudzielec: Naprawdę warto, ciekawy debiut.