4 stycznia 2012

"Myszy i koty" Gordon Reece

"Nie szukałyśmy domu. Szukałyśmy kryjówki. Myszy nie mają domu…"
Szesnastoletnia Shelley i jej matka znalazły taki dom z dala od ludzi. Uciekły z Londynu. Zostawiły za sobą strach i koszmarne wspomnienia. Matka - o upokorzeniach i okrucieństwie męża, córka o tym, co spotkało ją z rąk szkolnych koleżanek. Pokorne, ciche, zastraszone zbyt długo znosiły agresję. Tu mają nadzieję wyleczyć psychiczne i fizyczne rany, i cieszyć się bezpiecznym, kojącym życiem.
Ale pewnej nocy ich spokój znów zostaje brutalnie zakłócony. W ich azyl znów wkracza przemoc.
I wtedy w Shelley coś pęka.
Potulna mysz zmienia się w drapieżnika…
 
Recenzja pisana na potrzeby portalu NaKanapie.pl 
Za egzemplarz recenzyjny serdecznie dziękuję :)
   Myszy i koty to naturalni antagoniści, o których stworzono już wiele dzieł literackich, przysłów i filmów (szczególnie animowanych). Kojarzą nam się owe dwa gatunki jako niegroźne i sympatyczne, dość przyjazne dla człowieka – w końcu koty są pupilami dużej części ludzkiej populacji a myszy również nie stanowią większego zagrożenia. Jednak czy nie zapominamy aż nazbyt często, że koty to krwawi drapieżcy a myszy to ich ofiary i posiłek?
   Shelley jest myszą. Akcentuje to aż nazbyt często - nie tylko swoim zachowaniem ale też słowami. Z pozycji narratora opowiada o swoim życiu, w którym cicho jak mysz pod miotłą cierpi, nie mając odwagi, by przeciwstawić się okrutnym koleżankom i zakończyć fizyczne jak i psychiczne męki. Znienawidzona przez stare przyjaciółki znosi naprawdę wiele. Wymyślne tortury, notorycznie psute przedmioty, niszczone ubrania, alienacja w szkolnym społeczeństwie i całkowity brak wsparcia prowadzą do tego, że Shelley myśli coraz częściej o samobójstwie. Jednak kiedyś i zdolne oprawczynie muszą się potknąć. 
   Czy możliwe jest, żeby każdą zniewagę znosić prawie ze stoickim spokojem? Kolejny przykład udowadnia, że nie. Kiedyś trzeba wybuchnąć. Tak jak i w filmie” Dwóch gniewnych ludzi”, tak i tu czara goryczy kiedyś będzie przepełniona i złość wyleje się… tylko czy na odpowiednią osobę? To w tym przypadku najważniejsza kwestia.
   Zanim zaczęłam czytać miałam wielkie nadzieje na naprawdę dobrą książkę. Nie mówię: horror, kryminał, thriller. Nie znam się jeszcze aż tak dobrze na gatunkach, żeby móc oceniać je pod tym względem. Oczekiwałam ciekawej historii mrożącej krew w żyłach. Jednak rozpoczynając lekturę nie mogłam rozkoszować się zmyślną fabułą ponieważ odbiór owego dzieła zakłócał mi mocno styl autora – a szczególnie ciągłe powtórzenia Shelley o tym, że ona i jej matka to myszy. Zrozumiałam już za pierwszym razem. I tego właśnie nie lubię u amerykańskich autorów: braku subtelnych metafor. Czytelnik czuje się jak dziecko.
   Ale spokojnie! Zdanie po zdaniu akcja się rozkręca, a Shelley nie może już powtarzać wciąż, że jest myszą. Nadchodzi prawdziwy horror a Gordon Reece wspina się na wyżyny artyzmu i z iście naturalistyczną wprawą opisuje kolejne sceny koszmaru. Obiecuję, że na skórze czytelnika choć przez chwilę pojawi się gęsia skórka. Złe dobrego początki jak mawiają, więc warto jest dać tej książce szansę. Zakończenie jest naprawdę emocjonujące.
   Czy udało mi się znaleźć w tej powieści to czego zawsze szukam w dobrej książce? Z prawie pełnym przekonaniem odpowiadam, że tak – bo jednak mam uraz po tych myszach. Do końca życia zapamiętam, że Shelley należała razem z matką do tego gatunku. A tak na poważnie, to ucieszył mnie brak wątku miłosnego, całkowity realizm, zachowanie normalnej, ludzkiej czasoprzestrzeni (wielu autorów strasznie goni z akcją przez co ich powieści są strasznie nierealistyczne a bohaterowie bezduszni) oraz postacie właśnie. Było ich niewiele, jednak wszystkie były pod względem charakteru dopracowane a ich historie nie wydawały się podejrzane. Tym bardziej odczuwałam przez to grozę i powagę sytuacji. Naprawdę czułam się jakbym uczestniczyła w tej masakrze.
   Muszę przyznać, że książka zaskoczyła mnie pozytywnie, wstrząsnęła mną jednak nie powaliła na kolana. Aczkolwiek niewiele zabrakło, dlatego z chęcią sięgnę po inne książki tego autora a „Myszy i koty” spokojnie zakwalifikuję do grona powieści młodzieżowych wartych uwagi. Autor nie musi się chować ze wstydu pod miotłą.

9 komentarzy:

  1. Okładka jest prześliczna, ale zupełnie nie wiem, co ma wspólnego z tytułem. Nawet nie słyszałam o tej książce.
    Pozdrawiam serdecznie ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. Niedawno właśnie się zastanawiałam nad tą pozycją. Ciekawa recenzja, więc dam szansę i książce:)
    Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakoś nie umiem się przekonac. Może z ciekawości sięgnę po nią, jak się trochę odrobię :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Okładka ładna. Tytuł kojarzy mi się z inną książką, "Myszy i ludzie" i początkowo myślałem, ze to chodzi o tę pozycję, po czym zauważyłem, że autor nie ten :P

    No nic. Wygląda to trochę jak zwykłe czytadło.
    Raczej nie dla mnie. :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Strasznie mnie zaciekawiłaś;) Rozejrzę się za nią i postaram się przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Jestem twardym czytelnikiem brak subtelnych metafor mnie nie zraża ;). Książka mnie tak kręci, że bez względu na opinię i tak postaram się ją przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  7. Oj, zaintrygowałaś mnie swoją recenzją. :-) Jeśli na nią natrafię gdzieś (całkiem przypadkiem :D), to przeczytam na pewno ;D

    OdpowiedzUsuń
  8. AAAAAAAAAA! :D
    Wreszcie i jest recenzja :) Zresztą bardzo zachęcająca :) Już sama okładka przykuła moją uwagę, a Twoja recenzja dopełniła tego :)
    Zachęcająca!

    OdpowiedzUsuń

Bardzo dziękuję za każdy komentarz i poświęcony mi czas :)